wtorek, 8 lutego 2011

Dźwięk dobry, czyli z dużej chmury za bitem bit

Właściwie mógłbym napisać tutaj całkiem długi post, jednak istotą tego wpisu jest coś zupełnie innego, zatem krótko: W związku z wymianą oprogramowania do tworzenia muzyki na dużo prostsze i bardzo przyzwoicie dostosowane do screen-readerów, niniejszym otwieram swój profil w serwisie soundcloud. Aktualnie znajdują się tam 3 bity mojego autorstwa (stan na sobotę 12 lutego), z czasem będzie można odsłuchać kolejne. Adres profilu to http://soundcloud.com/witostr/
Serdecznie zapraszam. Wszelkie konstruktywne opinie mile widziane. Miłego słuchania.

piątek, 28 stycznia 2011

"O rapie dziwne rzeczy..." - cz. 1

Doszedłem do wniosku, że najlepszym sposobem na zmotywowanie się do sprawdzania wszystkich polskich rapowych produkcji w tym roku będzie stworzenie cyklu, w którym o każdym albumie napiszę kilka słów. Nie będą to recenzje, nie będą też promocyjne opisy, pewnie będę się czepiał różnych rzeczy, jak to ja, niemniej wszystko z należytym szacunkiem.
Co zatem na pierwszy ogień? Mamy już 2 albumy, Szad "21 gramów" i VNM "De nekst best".
Szad: Cóż z tego, że bity dobre, wiele z gatunku tych, które lubię najbardziej, że teksty mają technicznie moc, choć czasem nieco gubi się wśród tej techniki treść, skoro jeden, tak niewiele z pozoru znaczący element przeważa szalę i powoduje, że do płyty najpewniej nie będę wracał. A co to za element? Ano brzmienie proszę Państwa. Spora część wokali brzmi jakby nagrywane były nie wiedzieć gdzie i nie wiadomo na czym, gdzieniegdzie całość potraktowana jest tak ohydną kompresją, że realizatorowi najchętniej zakazałbym wykonywania zawodu. Brzmi to trochę jak zlepek kilku nowych i kilku nieco starszych kawałków, przy czym te drugie z szacunku dla uszu słuchaczy Szad powinien wg mnie nagrać ponownie, na przyzwoitym sprzęcie. Jeśli taki był zamysł i właśnie tak miało to brzmieć, to ja przyznaję, nie czuję klimatu i na pewno co najmniej 2 osoby mniej kupią oryginał. A szkoda, bo, jak napisałem, materiał jeśli chodzi o warstwę muzyczno-liryczną całkiem konkretny.
VNM: 2 single zapowiadające album powiedziały do mnie: Musisz przesłuchać "De nekst best". Tak też uczyniłem, mimo lekkiej alergii na głos reprezentanta Prosto. Zalety? do 6 kawałka, może z wyjątkiem "Flaj", które, choć trzyma poziom, jest chyba nie dla mnie, po części ze względu na bit Volta, chłonąłem każdy wers z myślą "Chcę więcej takich płyt". Co zatem stało się później? Stało się mianowicie nieco monotematycznie. Pierwszy kawałek o tym jak było w podziemiu i jaką drogę VNM przeszedł był ok, drugi może jeszcze też, ale trzeci i czwarty już zdecydowanie nie. Mam chyba dość wygórowane oczekiwania co do śpiewanych refrenów, tutaj podołał im, co ciekawe, jedynie gospodarz. Niemniej "Flesze" dołączyłbym do zestawu opisanego na starcie, oczywiście po odpowiedniej edycji. Podobnie K2. Ostatecznie numerów jakby stricte dla mnie jest tu niemało, w sumie wyrzuciłbym 2 tracki o podziemiu i wyszłaby nieco krótsza, ale za to pozbawiona słabych punktów płyta. W ogólnej klasyfikacji stawiam bardzo wysoko.

czwartek, 2 grudnia 2010

"Haelucenogenoklektyzm" - coś na kształt analizy i interpretacji

Od momentu, kiedy wreszcie przesłuchałem od początku do końca pierwszy solowy album LUCa, zachęcam czasem niektórych znajomych do zapoznania się z nim. Okazuje się jednak, że dla ogromnej większości "Przypowieść o zagubieniu w czasoprzestrzeni" jest kompletnie abstrakcyjna i zwyczajnie nie wiedzą oni, o co chodzi. Dlatego też postanowiłem podjąć się tego nieco dziwnego i niełatwego zadania i napisać jak ja rozumiem te 25 utworów.
Wita nas nieco kosmiczne intro, o którym nie umiem zbyt wiele powiedzieć, dla mnie to po prostu wprowadzenie do świata abstrakcji i przeróżnych pomysłów autora. Podobny cel ma "Stan haelucynogenny", Gdzie Luc delikatnie daje do zrozumienia czego się możemy spodziewać i proponuje "Czuj zwyczajnie, nie pytaj i nie wnikaj". I tu się zaczyna: budzimy się wraz z autorem na środku jakiejś drogi. Skąd się tam wzieliśmy? Nie wiadomo, ale nie to jest istotne. LUC zauważa, że skoro to przelotowa trasa, to już dawno powinien zostać rozjechany przez jakiś samochód, co jednak nie następuje. Nie ma nikogo wokół, nic nie słychać. Po chwili zastanowienia, korzystając z kosmicznej wiedzy, autor konstatuje, że ludzie zostali porwani przez mieszkańców planety wodorostów. On sam, dzięki swoim kontaktom, został na Ziemi i ma do dyspozycji całe puste miasto. Niby to raj, można robić wszystko, co tylko przyjdzie człowiekowi do głowy, nie ma nikogo, kto mógłby za cokolwiek ukarać czy czegokolwiek zabronić. Po jakimś czasie jednak nie wygląda to już tak różowo. Zaczyna dokuczać samotność i w pewnym momencie LUC uznaje, że trzeba odbić ludzi z rąk kosmitów. Nie wiem zupełnie o co chodzi ze słowami dziadka, następny utwór natomiast jest już odniesieniem poprzedniej abstrakcyjnej wizji do ziemskich realiów. Coraz więcej ludzi daje się "porwać" jakimś kosmitom, mamy dla siebie coraz mniej czasu, "Wszyscy oddalamy się od siebie". Ta płyta to próba zmiany tego stanu rzeczy. "Gdzież Wyście są wszyscy? Ja jestem" - nawołuje LUC w następnym, maksymalnie wygiętym tworze. Nie koniec na tym refleksji o Ziemianach. Skoro nie ma ludzi, to przyjrzyjmy się temu, co po nich zostało. Zatem podróżujemy, a właściwie rozbijamy się z LUCem po pustym mieście przeróżnymi samochodami. Co widzimy? Reklamy, śmieci i niewiele więcej. To właśnie zostawimy po sobie, jeśli zostanie w ogóle cokolwiek, kiedy ktoś kiedyś postanowi użyć broni masowego rażenia do rozwiązania konfliktu.
Kolejny utwór sam w sobie wydaje się zupełnie niezrozumiały, wystarczy jednak połączyć go z zakończeniem poprzedniego i wszystko się wyjaśnia. Kaloryferem jest tu każdy ojciec zostawiający matkę samą z dzieckiem. Trzeba przyznać, spełnia taki człowiek w wychowaniu dziecka rolę podobną do roli kaloryfera. Na ten temat pisać można długo, jednak nie chcę mieszać swoich poglądów z przekazem zawartym na albumie.
Dalej mamy małą retrospekcję z czasów, kiedy Ziemia funkcjonowała normalnie. Rzecz dotyczy działalności pewnego skacowanego pana w pewnym barze i nie powinna sprawiać trudności ze zrozumieniem. Następnie zostajemy zasypani informacjami na temat wszelakich roślin, a przede wszystkim ich nazwami, przez człowieka rzekomo aktywnie zajmującego się "działkowaniem". Sama konstrukcja utworu jest wymowna, ponieważ dopiero na samym końcu pojawia się wzmianka o sadzeniu owych roślin i jest to wzmianka bardzo, rzekłbym, niewyraźna. Sadzimy stosunkowo niewiele, w taki czy inny sposób "zjadamy" natomiast praktycznie wszystko, jeśli nie dosłownie, to produkując rzeczy. Widać to dość dobrze. Kiedyś chodziło się do sklepów, potem do hipermarketów, dziś są to już centra handlowe. Można się troszkę pogubić w trakcie trwania całej przypowieści, ponieważ LUC czasem wciela się w zwyczajnego "Jednego z nas", czasem zaś opowiadając o sobie mówi w rzeczywistości o ogóle społeczeństwa. W "Pukagastrofazy godzina" mamy do czynienia z tym drugim przypadkiem, co wzmaga wrażenie abstrakcyjności.
Natrafiamy na pierwszą historię bez słów, wszystko, co jest do opowiedzenia wyrażone jest muzyką. W roli głównej ludzie, ale tylko jako "zjadacze". Słuchać na słuchawkach.
Wracamy do pozostawionego samotnie w pustym mieście LUCa. Nie ma ludzi, wszystko zostało zjedzone, zatem nastała cisza. Cisza tak cicha, że nie wiadomo, jak ją przegadać. Cisza nieustępliwa, która samym swoim istnieniem wiele może powiedzieć o nas. Rola tejże przypadła w udziale Rahimowi.
Robi się trochę strasznie. Do ciszy dołącza ciemność. LUC jest sam, w pustym, cichym, ciemnym mieście. Coś na kształt powolnego tracenia zmysłów. Trzeba temu zapobiec, zatem chociaż ciemności się pozbywamy, paląc w całym mieście światła. Miastem rządzi prąd, bo kimże jest w tym momencie LUC wobec niego? Patrząc szerzej, czy my w ogóle potrafimy wyobrazić sobie dziś funkcjonowanie bez prądu? Owszem, jest przydatny, ale my granice przydatności dawno przekroczyliśmy. Karmimy z jego pomocą zmysły, z niektórymi ludźmi kontakt ograniczamy do tego z pomocą prądu, czyli internet + telefon, bo żeby się spotkać nie mamy czasu lub chęci. Ktoś jednocześnie sprzedaje za potężne pieniądze reklamy twierdząc, że może z ich pomocą wpływać na ludzi, tak aby kupowali dany produkt, oraz gry komputerowe i filmy dla dzieci, które rzekomo przecież wiedzą, że to na niby, więc nie ma nic złego w pokazywaniu im obrazów przemocy i agresji. A Wszystko z pomocą prądu właśnie.
Pojawia się nuda. Właściwie nic się tu nie dzieje, jest spokój, wszystkie możliwe zajęcia już stały się nudne. Co zatem robić? Chyba jedynie zasnąć. Nie ma po co dalej żyć, bo nie ma już czego doświadczyć. Tak oto pierwsze przebudzenie dobiega końca.
Gdzie się budzimy? Właściwie nigdzie. Nie wiadomo co to za miejsce, w ogóle niewiele wiadomo. Wyjaśnia się natomiast cel całej tej opowieści: "LUC to LUC czy wy...imaginowana przez niego maska"?? Z tych wszystkich zagmatwanych abstrakcji wyłania się sens i przekaz, czyli porcja obserwacji, które mniej lub bardziej nieudolnie starałem się w tym tekście przytoczyć. Na sam koniec otrzymujemy zaś cios prosto w ego: składamy się z takiej samej materii jak wszystkie inne stworzenia, jesteśmy teoretycznym pomidorowym przecierem.
Jeśli ktoś mówi o czymś nie wprost, każdy odbiorca filtruje taką wypowiedź i interpretuje na swój sposób. Powyższy tekst jest zatem jedynie taką moją interpretacją. Właśnie tak rozumiem ten album, właśnie to z niego wyciągnąłem. Czy to "Poeta miał na myśli"? To wie tylko on sam.

PS: Dzięki autorowi tego bloga za korektę

piątek, 12 listopada 2010

O traceniu czasu

Rozmawiając z różnymi ludźmi na temat studiowania często spotykam się z pojęciem "Straconego roku". Czasem dotyczy to nawet kilku lat. Ów "stracony" czas mamy wtedy, kiedy np. nie zdamy matury przy pierwszym podejściu i nie pójdziemy w związku z tym od razu po średniej szkole na studia, bądź też te studia rzucimy (wtedy "stracone" są wszystkie lata od rozpoczęcia nauki na danym kierunku). Jednak czy aby na pewno?
O traceniu czasu można mówić właściwie tylko w połączeniu z jakimś konkretnym celem, pytanie więc co uznajemy za cel? Oczywiście, odpowiedź jest jasna: skończenie studiów. Jednak ten papierek sam z siebie nie zmieni naszego życia w raj, dalszym, bardziej życiowym celem jest więc znalezienie z jego pomocą pracy. Zatem rok przerwy między szkołą średnią a studiami oznacza mniej więcej tyle, że pójdziemy rok później do pracy. Oczywiście, można się spierać, że przecież praca to dochody, pieniądze, które pomogą nam spełniać marzenia itd, jednak ten akurat argument bardzo często weryfikuje życie i okazuje się, że krążymy przez 40 lat między pracą a domem, spłacamy kredyt mieszkaniowy bądź wydajemy pieniądze na coś równie ważnego, a wolne chwile spędzamy przed telewizorem. Zatem jakiej straty się boimy? Napracować się w życiu każdy zdąży, chyba, że np. zadbamy o odpowiednio wysoki pasywny dochód, czego nawiasem mówiąc studia nie uczą. Do mojej szkoły przyjeżdżały i prawdopodobnie nadal przyjeżdżają z Australii dziewczyny w wieku 18, 19 lat w ramach swojego roku przerwy, po maturze, a przed studiami. Czy ten czas jest dla nich stracony? Przypuszczam, że żadna by go tak nie określiła. Że nas, Polaków, bardzo często nie stać na taki wyjazd? Jasne, ale czy to jedyny sposób na spożytkowanie roku? Czy jeśli zrobisz w tym czasie coś, co przybliży Cię do tego, kim chcesz być, będzie to czas stracony? Przy odpowiedniej mobilizacji rok działalności we własnym zakresie kilkukrotnie przewyższy pod tym względem rok studiowania. Istotna wiedza, jaką wyniosłem z pierwszego roku studiów na kierunku informatyka stosowana to znajomość języka C i C++ oraz trochę podstaw informatyki. Cała reszta, pochłaniająca oczywiście dużo więcej czasu, to głównie wyższa matematyka i fizyka, z których pożytku wiele nie mam i najpewniej nie miałbym nawet, gdybym te studia dokończył.
Czy zatem ten ponad rok spędzony na uczelni był czasem straconym? Czy nie lepiej było poświęcić jeszcze te 2 lata, pomęczyć się i zrobić chociaż inżyniera? Moja odpowiedź na oba pytania brzmi Nie. Ponad rok na uczelni czasem straconym nie był, bo po pierwsze zdobyłem nowe, specyficzne doświadczenie, po drugie poznałem kilka naprawdę ciekawych osób, z którymi utrzymuję kontakt do dziś. Wreszcie po trzecie, uświadomiło mi to, co ja tak naprawdę chcę robić w życiu i jak moje życie będzie wyglądać, jeśli z tego zrezygnuję. Z tego też powodu uznałem, że kontynuowanie studiów już stratą czasu by było.
Zatem, czytelniku drogi, jeśli wyznajesz pogląd opisany na wstępie, jeśli np. nie zdałeś matury lub też wybrałeś nietrafnie kierunek studiów i źle się czujesz z myślą o stracie roku, zadaj sobie jedno pytanie: Kim chcę być? A potem spójrz na rok, którego większą część masz jeszcze przed sobą, z tej perspektywy i zrób wszystko, by okazał się on rokiem zyskanym. Na pewno będziesz wiedzieć jak.

niedziela, 18 lipca 2010

"Tylko oryginał ma ten dobry klimat" - cz. x+1, czyli "Czas jest teraz, a miejsce jest tu"

Impreza, sporo ludzi w mieszkaniu. Z kuchni, w której wszyscy siedzą wyciągają mnie dwaj bracia. "Chrońmy lasy" mówi jeden z nich, podając mi zafoliowany album. Nie od razu dociera do mnie co trzymam w ręce, jednak już po chwili z głośników płyną dźwięki "Totemu leśnych ludzi". Zdecydowanie jedna z ważniejszych płyt w polskim rapie moim skromnym zdaniem, stąd moja reakcja na prezent była, i właściwie nadal jest, bardzo radosna. Od chwili wydania nauczyłem się albumu prawie na pamięć, kwestią czasu jest wspólne rymowanie z DGE. No dobrze, ale o czym on tam w ogóle mówi?
Ile uwagi w swoim życiu poświęcamy chwili obecnej? Od pewnego czasu lubię zadawać ludziom pytanie "Potrafisz przestać myśleć?" Okazuje się, że najczęściej odpowiedź brzmi "Nie". Problem w tym, że tak naprawdę tylko ten moment jest realny. Nie da się żyć kiedy indziej, niż teraz, a mimo to mnóstwo ludzi właściwie żyje w swoich głowach, myśląc ciągle rzeczy w stylu "Będę szczęśliwy, kiedy..." albo "jak to kiedyś było dobrze". I kiedy cel z opcji pierwszej zostanie osiągnięty, po stosunkowo niedługim czasie pojawia się następny warunek szczęścia. I tak bez końca. Oczywiście jeśli już taki człowiek osiągnie tzw. wszystko, pojawiają się obawy co to będzie, jeśli to straci. Genialnie prosty sposób na to, aby nigdy nie być szczęśliwym.
Nawet jeśli ktoś nie myśli ciągle o przeszłości lub przyszłości w taki sposób, to i tak cały czas w głowie ma strumień myśli. I jak tu się na czymkolwiek skupić, kiedy ciągle gadamy sami do siebie? Na chwilę obecną uwagi pozostaje niewiele. Sam nie raz np. czytając książkę łapałem się na tym, że nie wiem o czym była mowa w ostatnich kilku zdaniach, bo odbiegłem gdzieś myślami. Może dlatego tak lubię thrillery i tym podobne twory. Momenty akcji pochłaniają mnie na tyle, że na myślenie z kolei nie wystarcza uwagi.
Najkrótszym podsumowaniem treści albumu jest moim zdaniem cytat "Czas jest teraz, a miejsce jest tu". Treść każdego utworu w jakiś sposób mi się z tym wiąże. Kilka innych? "Wiem tylko tyle ile sam się dowiem" - już wcześniej zasłyszany u Waldemara Kasty, "Nie mam pojęcia skąd się tu wziąłem" - ktoś wie? Każdy w coś wierzy, ale nikt nie wie na pewno. Kojarzy ktoś jakąś inną płytę o podobnym przekazie? Życzę szczęścia. Panowie, dziękuję:)

niedziela, 20 czerwca 2010

"A mnie te przemyślenia naszły"

Dzień pod znakiem pierwszej tury wyborów prezydenckich powoli ma się ku końcowi, Trochę też może za późno na takie przemyślenia, gdyż każdy już swój głos oddał, albo i nie, ale na przyszłość się przyda.
Jak to jest, że z reguły wybieramy nie tych, którzy mają konkretne, sensowne programy, pomysły, wyznają konkretne wartości, a tych, których zwyczajnie stać na zrobienie potężnej kampanii wyborczej? Dlaczego kryterium skuteczności jest nie to, kto lepiej, a kto głośniej? Czy nie czas, abyśmy wreszcie przestali się na to nabierać? I w końcu dlaczego dziwimy się potem, że mamy u władzy krętaczy, kłamców i aferzystów? "Kupili" sobie poparcie, władzę, więc korzystają. Co najmniej kilka razy usłyszałem dziś, że zmarnuję głos, bo osoba, na którą chcę głosować nie ma szans. Zatem powinienem głosować na tego, kto ma największe szanse? Nawet jeśli te szanse wynikają z tego, o czym pisałem wyżej? Dlaczego mam jeszcze pomagać komóś takiemu? Na ile mogę, na tyle będę przeszkadzał, a z tego co obserwuję grupa takich jak ja powoli rośnie.
Żeby nie było tak krytycznie powiem jak moim zdaniem powinno to wszystko wyglądać. Wizja zresztą jest dość prosta: zanim pójdziesz oddać głos, zapoznaj się z programami WSZYSTKICH kandydatów czy partii. Nie może być tak, że jedynym źródłem informacji dla większości ludzi jest telewizja, radio czy wszelkie inne media czy reklamy, właśnie dlatego, że są one zdominowane przez tych, których na to stać. A to przecież nie plebiscyt na najbogatszego polityka, czyż nie?

wtorek, 25 maja 2010

trochę o rapie

Na polskiej rapowej scenie nadal seria disów. Trwa to już, żeby nie skłamać, 8 miesięcy. Kwotę zasądzoną przez sąd Peja spłaca w dużej mierze pieniędzmi fanów, którzy kupili "Czarny wrzesień", w wojnę angażują się coraz to nowi raperzy, a ja obserwuję i mam coraz większy przesyt. To jest po prostu żałosne. Ktoś tu chyba ma przerośnięte ego i koniecznie musi wszystkim udowodnić... hmm, no właśnie, co tak właściwie? I po co? Chyba wolę nie mieć ego.
A co jeszcze na tej naszej scenie? Albo niewiele, albo ja nie na bieżąco jestem. Chociaż może po prostu w zalewie informacji robię zwyczajną selekcję opartą o własny gust i zostaje tego mało. Kiedyś słuchałem prawie wszystkiego, co najmniej raz. Z trudem przebrnąłem przez płyty, na których po odjęciu bębnów i nawijki nie grałoby praktycznie nic. Może zbyt późno ta muzyka mnie znalazła, może chodzi o coś innego, ale po prostu nie czuję klimatu takich produkcji. Jestem bezczelnym ignorantem i nie znam większości tzw. klasycznych rapowych Amerykańskich płyt, zwyczajnie ich nie rozumiem. Niby bity, umiejętności itd., ale dla mnie jak widać to wszystko razem to za mało, a rap Amerykański sam w sobie jest chyba za słabą motywacją do nauczenia się w wystarczającym stopniu angielskiego. I jak ja się teraz pokażę na tej scenie z jakąkolwiek twórczością? Przecież to hańba tego wszystkiego nie znać.
Na forum asfalt.pl zapytałem użytkowników co sądzą o samplowaniu muzyki z CD lub plików w jakości bezstratnej. Ciekawe, że tam dyskutowano nad dwiema opcjami: winyl czy mp3. Winyl to oczywiście idealna wersja, niemniej chyba nie widziałem nigdzie na winylu soundtracku do filmu "Bandyta", z którego samplował O.s.t.r. do kilku bitów z "Tabasco". Mp3 to z kolei przegięcie w drugą stronę, bo kompresja do tego formatu wiąże się często ze sporą utratą jakości. Mimo wszystko propozycja nie spotkała się z prawie żadnym odzewem, co mnie trochę dziwi. No, to idę posłuchać jakiegoś old schoolu z winyla na moim cudnym gramofonie:)